Etykieta tytoniu budzi nieraz zdumienie. Weźmy taki Squadron Leader – skoro jest to dzieło mistrzów angielskich, to w przypadku podobnej nazwy spodziewalibyśmy się jakiejś aluzji do bitwy o Anglię, co więc robi na wieczku dwupłatowiec Bristol Bulldog z końca lat dwudziestych?
Był jednak w dziejach Anglii bohater, którego działalność objęła obie epoki w dziejach lotnictwa, a który prywatnie znajdował upodobanie w fajce. Jego życie posłużyło za temat filmu fabularnego i licznych publikacji, w tym obszernych dzieł biograficznych, ci jednak z nas, którzy mieli w młodości szczęście czytać dzieła o wyczynach polskich lotników w bitwie o Anglię, poznali historię tego angielskiego dowódcy z książek Bohdana Arcta. Wspomniany w nich wielokrotnie (Podniebne asy, Bohaterowie nieba, Poczet wielkich lotników), urodzony w 1910 roku bohater jego opowiadania Alarm w St. Omer, Douglas Bader był postacią tyleż barwną, co tragiczną. Obiecujący sportowiec i zdolny pilot, roztrzaskał w 1931 roku, podczas akrobacji tuż nad ziemią, ów pękaty i mało zwrotny samolot Bristol Bulldog z etykiety Samuela Gawitha. Choć akrobata uszedł z życiem, amputowano mu w następstwie wypadku obie nogi, jedną pod kolanem, a drugą nad nim. Wyposażony w protezy, na których nauczył się nie tylko chodzić, ale podobno też tańczyć ze swoją narzeczoną, próbował podjąć na nowo służbę w lotnictwie, jego podanie jednak kilkakrotnie odrzucono. Wcielono go do jednostki bojowej RAF-u dopiero w lutym 1940 roku, wkrótce też zestrzelił dwa niemieckie samoloty i został squadron leader, dowódcą dywizjonu. Rok później powierzono mu funkcję dowódcy skrzydła (wing commander), tak że pod jego rozkazami znajdowały się naraz trzy, a nawet pięć dywizjonów, do których należał też polski dywizjon 302. Zgodnie z tym, jak przedstawia go Arct w Alarmie w St. Omer, Bader ceniąc sobie waleczność naszych lotników, przejął od nich i zastosował w prowadzonych przez siebie operacjach właściwy naszym rodakom szyk bojowy. W wyniku zderzenia z Messerschmittem (choć współczesne źródła mówią niekiedy o przypadkowym zestrzeleniu przez bratniego Spitfire’a), dostał się w sierpniu 1941 roku do niewoli niemieckiej, skąd siedmiokrotnie próbował uciec.
Niektórzy autorzy utrzymują, że zestrzelił w ciągu tego stosunkowo krótkiego okresu służby 22 samoloty niemieckie, zdaniem natomiast innych było tych samolotów 23. Sam Arct podaje w swoich książkach raz jedną, a raz drugą liczbę. Różnica bierze się stąd, że jeden z samolotów Bader zniszczył pospołu z innym lotnikiem, stąd sam bohater zapisał sobie na koncie 22 i pół zestrzelenia. Tak czy inaczej, jeśli chodzi o osiągnięcia wojenne w tym względzie, to znalazł się on na piątym miejscu na liście największych asów RAF-u. Po wojnie podjął pracę w Royal Dutch Shell, w uznaniu zaś dla jego zasług wojennych i działalności na rzecz niepełnosprawnych przyznano mu w 1976 roku tytuł szlachecki.
Miłośnikowi fajki nasuwa się rzecz jasna pytanie, jaka to fajka cieszyć się mogła sympatią takiego twardziela. Czy była to kanciasta pokerówka, czy może przysadzisty bulldog? Czy on sam był klientem odkrywczego Charatana czy raczej snobistycznego Dunhilla? W jednej ze scen opowiadania Alarm w St. Omer przedstawił go Arctz z fajką w ustach, ale szczegóły są na owym obrazie rozmazane. Podobnie w Duxford, gdzie swego czasu stacjonowały jego dywizjony, a obecnie znajduje się muzeum Imperial War, wzniesiono pomnik Badera z fajką w dłoni, co można postrzegać to jako swego rodzaju wyróżnienie (którego z bohaterów wyrzeźbiono z takim instrumentem?), sama jednak fajka jest tam czymś najzupełniej umownym, przedmiotem, w którym nikt by nie palił, podobnie jak jedna z figur na MDM-ie dzierży świder, którego w rzeczywistości nie można by nawet udźwignąć. Do zdjęć bohater pozował z czymś, co wyglądało jak średniej wielkości lovat, ale zgodnie z angielskimi źródłami, z którymi nie będę się spierał, sięgał on najchętniej po niewielki billiard z siodełkowym ustnikiem firmy Blakemar.
Wytwórnia Blakemar Briars, pomijana przez kontynentalne i amerykańskie kompendia, nieznana też w Polsce, cieszy się uznaniem na rodzimym rynku angielskim. Jej dzieje nie są może tak barwne jak historia lotnictwa bojowego, ale na swój sposób również imponujące, początków jej bowiem należy szukać w XIX wieku, nim jeszcze swój pierwszy zakład otworzył Alfred Dunhill. Na początku lat osiemdziesiątych owego stulecia, jej przyszły założyciel Thomas Martin podjął naukę sztuki fajkarskiej u Johna Friedricha z londyńskiego Soho, specjalisty od pianki morskiej, a następnie w spółce Loewe & Co., założonej w Londynie 1856 roku, pierwszej ponoć angielskiej firmie wyrabiającej fajki wrzoścowe. W roku 1890 opuścił on stolicę, by otworzyć własny zakład w rodzimej wiosce Blakesley w hrabstwie Northamptonshire. W tajniki rzemiosła wprowadził swojego syna Richarda, ten zaś na początku lat sześćdziesiątych XX wieku przeniósł manufakturę do sąsiedniej wsi Litchborough, gdzie znajduje się ona do dziś. Dziedzicem bezdzietnego Richarda i jego uczniem w sztuce fajkarstwa został jego siostrzeniec Michael Billington, który od 1986 roku zawiaduje firmą.
Fajek tej wytwórni na próżno szukać w sklepach internetowych, z rzadka pojawiają się one na aukcjach. Nie znaczy to bynajmniej, że trudno je zdobyć, przeciwnie, należy tylko napisać wprost do mistrza Michaela, co w czasach internetu jest rzeczą łatwą, i złożyć u niego zamówienie.
W odróżnieniu od współczesnych firm wywodzących swój rodowód od Dunhilla w rodzaju Ferndown czy Upshall, Blakemar ma ceny dość umiarkowane. Fajki z podstawowych serii kosztują od trzydziestu kilku do czterdziestu paru funtów (ostatnio pojawiła się nawet na stronach internetowych firmy skrojona na miarę kryzysu seria aristocrat o cenie niespełna 20 funtów za fajkę), straight grains – od sześćdziesięciu do dziewięćdziesięciu funtów, dopiero dzieła z serii limitowanej sięgają ceny stu kilkudziesięciu funtów.
Podobnie jak inni klienci Michaela Billingtona, również ja zwróciłem się do niego przez e-mail. Upatrzyłem sobie małego lovata litchbruyere, w najwyższej z podstawowych serii. Nie wiem, co mnie opętało, że nie poczekałem z zamówieniem do poniedziałku, lecz kiedy tylko podjąłem decyzję o zakupie fajki, od razu napisałem do niego w piątek czy w sobotę w nocy. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w swojej skrzynce elektronicznej znalazłem rano odpowiedź opatrzoną krótkim podpisem Mike. Wynikało z jego listu, po pierwsze, że upatrzony przeze mnie lovat jest w danej chwili dostępny, po drugie zaś – że kiedy tylko producent uzyska potwierdzenie wpłaty, wyśle mi go niezwłocznie. Pojawiła się też informacja o porach dnia, kiedy to z miejscowej poczty paczka może wyruszyć w podróż. Było coś ujmującego w tych kilku słowach od samego mistrza, których w przypadku transakcji z wielką firmą nie usłyszy się nigdy.
Jeszcze bardziej byłem zaskoczony, kiedy po dwóch dniach kurier przyniósł mi do domu przesyłkę od firmy Blakemar Briars z Anglii! Niesłychane, przecież kiedy kupuję na allegro tytoń od kogoś, kto jak ja mieszka Warszawie, tyle że na innej ulicy, paczka od niego wlecze się całe cztery dni, jeśli nie dłużej!
Skoro tylko z pudełka wyjąłem fajkę, zacząłem ją bacznie oglądać. My, fajczarze, mamy najrozmaitsze upodobania; jeden woli fajkę dużą, drugi małą; temu podoba się klasyczny rhodesian, tamtemu ekscentryczny freehand w stylu duńskim. Co do mnie, mało mnie tak urzeka jak pełna dyskretnego wdzięku fajka typu liverpool czy lovat. Nowy nabytek w pełni odpowiadał moim potrzebom. Wrzosiec o rysunku słojów wprawdzie ubogim, ale niebrzydkim, lekki w dłoni, o jasnej barwie, bez widocznych retuszy czy usterek, choć i bez jakichkolwiek ozdób, w kształcie klasycznym i doskonałym w swojej prostocie.
W ulotce firmowej, którą Dunhill dołącza do swoich produktów, firma z dumą mówi o tym, że w fajkach ich pali się świetnie i że już od pierwszego razu smakują one wytwornie. Nie jest to właściwe miejsce, żeby się zastanawiać, czy jest tak istotnie z Dunhillami, ale z pewnością tak było w przypadku mojego Blakemar’a. Postanowiłem, że będę w tej fajce palił tylko virginię bez jaskrawych dodatków aromatycznych. Choć w pierwszej chwili zniechęcił mnie odrobinę widok karbonizowanych wewnętrznych ścianek komina, bo nie gustuję w tego rodzaju ułatwieniach, fajka paliła się od samego początku wspaniale. Przepływ powietrza był bez zarzutu, nie przypominam też sobie, aby coś w niej chlupało czy bulgotało albo żebym miał w ustach w jakiś przykry smak. Jak dokonał tego jej twórca, że fajka krótka, o cienkich, gładkich ściankach, nigdy się mocno nie nagrzewa ani nie odstręcza palacza smakiem kondensatu? Ja akurat tego nie wiem, ale na tym chyba polega sztuka artysty z prawdziwego zdarzenia, że nie sposób odpowiedzieć na wszystkie pytania o jego dzieło.
Kiedy pewnego wieczoru paliłem mojego Blakemar Briar w towarzystwie przyjaciół, zdałem sobie naraz sprawę, że jest to, z pewnej przynajmniej perspektywy, twór doskonały. Wiele jest na rynku dzieł pstrokatych i krzykliwych, których wartość użytkowa okazuje się przy bliższym wejrzeniu znikoma, w tym natomiast wypadku było na odwrót – przy całym jej wyśmienitym smaku, który tylko ja mogłem docenić, nikt na moją fajkę nie zwracał najmniejszej uwagi.
Jest wprawdzie wątpliwe, żeby w procesie produkcji Blakemar Briars kryły się jakieś mistyczne tajemnice, niedostępne dla niewtajemniczonych a pilnie strzeżone przed konkurencją, jest to raczej przykład solidnego i opartego na wieloletniej tradycji rzemiosła. Jeśli jednak uwzględnić fakt, że protoplasta firmy terminował w Loewes of London, to nasuwa się wniosek, że moja fajeczka wywodzi się z tradycji starszej niż dynastia Charatan-Dunhill, a zarazem całkowicie od niej niezależnej. Jest ona więc, by tak rzec, panną skromną, lecz o szlachetnym rodowodzie.